Kliknij i słuchaj także na:
Spotify / YouTube / Podcast Apple / SoundCloud
***
Cześć! Dzień dobry!
Witam Was bardzo serdecznie w pierwszym odcinku mojego podcastu CO W TYM KOSZU. O tym, aby prowadzić swoją własną mini audycję czy nagrywać podcasty myślałam już bardzo dawno temu. Pod koniec zeszłego roku jako tako skrystalizował mi się pomysł – wtedy właśnie wymyśliłam nazwę tego podcastu. Nie miałam jednak przestrzeni do nagrywania, bo byłam totalnie pochłonięta premierą książki „Nie śmieci”. Postanowiłam ruszyć z podcastem na początku 2020 roku. Mój prezent dla siebie samej z okazji Gwiazdki i Nowego Roku – to był właśnie sprzęt radiowy z drugiej ręki, mikrofon do nagrywania.
Pieczołowicie rozpisałam listę tematów, którymi chciałabym się zająć w podcaście. Oczywiście, dotyczyły one edukacji ekologicznej, skupiającej się głównie na odpadach. Chciałam też zapraszać osoby związane z ruchem zero waste albo ochroną środowiska lub mają do powiedzenia coś ciekawego o naturalnym zdrowym życiu. Stworzyłam więc taką listę i pomyślałam: Nagram jeszcze tylko audiobooka „Nie śmieci” i zaraz się biorę za podcast! Ale tak naprawdę nagrywanie, a potem montowanie audiobooka zajęły mi prawie trzy miesiące. I w momencie, gdy audiobook ujrzał światło dzienne, okazało się, że świat się zmienił i tematy, które chciałabym poruszyć w pierwszej kolejności, a które dotyczyły recyklingu czy prawidłowego segregowania odpadów, odsunęły się na dalszy plan.
Dlatego postanowiłam, że pierwszy odcinek podcastu nie będzie opowiadał stricte o odpadach, tylko o czymś, co bardzo mocno rezonuje z obecną sytuacją, związaną z izolacją w czasie epidemii – lokalności.
Któregoś razu na Facebooku zobaczyłam post Kasi Mikulskiej, która pisała, że rozpoczęła właśnie eksperyment. Zgodnie z założeniami eksperymentu Kasia przez rok – przynajmniej taka była myśl na początku – miała się żywić wyłącznie tym, co powstało do 100 km od miejsca jej zamieszkania. Tak maksymalnie lokalnie, jak się da. I najbardziej sezonowo jak się da. Co oznaczało, że zrezygnowała nie tylko z egzotycznych bananów, cytrusów, awokado czy nerkowców, ale z tak podstawowych – wydawałoby się – produktów jak ryż, herbata, pieprz, cukier, a nawet sól. Ale… nie będę Wam zdradzała całej rozmowy! Posłuchajcie i wszystkiego sami się dowiedzcie.
***
W tym odcinku usłyszysz:
Dlaczego Kasia zdecydowała się na ten eksperyment?
Czym zastąpiła pieprz, cukier i dlaczego najpierw odstawiła sól, a potem do niej wróciła?
O dwóch wyjątkach, które goszczą w jadłospisie Kasi, mimo że pochodzą z daleka.
Dlaczego Kasia uważa, że jest to „zbyt łatwy” dla niej eksperyment.
Czy każdy jest w stanie powtórzyć eksperyment Kasi i dlaczego nie 😉
***
Linki:
Strona internetowa Kasi Mikulskiej – W Miejskiej Kniei
Facebook naszej pracowni – Cztery Razy Trzy
Strona internetowa Łukasza Łuczaja – kliknij
Blog Małgorzaty Kalemby-Drożdż – kliknij
Strona Gosi i Kai z naszej pracowni – Mead Ladies
***
Chcesz wywiad przeczytać?
Poniżej znajdziesz transkrypcję podcastu.
Julia Wizowska: Cześć Kasiu!
Katarzyna Mikulska: Cześć!
Przedstaw się, proszę, słuchaczom.
Katarzyna Miłochna Mikulska z Miejskiej Kniei i Szkoły Rzemiosła Leśnego.
Po żołniersku! 😉
Dziołcha z Makowa. Mieszkam w glinianym domku, prawie stuletnim, wybudowanym przez moich dziadków na skraju lasu. 6-7 lat temu stwierdziłam, że nie będę pracować dla innych, tylko sama dla siebie, więc założyłam W Miejskiej Kniei, która jest realizacją moich marzeń – mieszkam na wsi, jestem prawie samowystarczalna, realizuję swoją pasję i jeszcze mi za to płacą. Rok później, z racji tego, ze weszłam w projekt buszkraftowy, surwiwalowy, urodziła się Szkoła Rzemiosła Surwiwalowego, którą przekształciłam rok temu w Szkołę Rzemiosła Leśnego. Rzemiosło leśne jest mi najbardziej bliskie – może nie walczymy o przetrwanie, ale godzimy się z Matką Naturą, czyli staramy się połączyć z dzikością i żyć według pradawnych zasad. Byśmy mniej chcieli, a więcej dawali.
Ekstra! Przedstawiłaś siebie od strony zawodowej, a ja „wyjadę” do Ciebie z prywatą. Słuchaj, co dziś jadłaś?
Rozczaruję 😉 Jadłam dziś duszoną cebulę z jajkiem od szczęśliwych kurek. Z racji tego, że ograniczam węglowodany, zrobiłam sobie pomidorową. Oczywiście z własnych pomidorów – taką pulpę robię na zimę. Jeszcze nie mam tegorocznych pomidorów, bo jeszcze rosną. W międzyczasie – bo siedzę w domu, uzupełniam blogi – mam takie przegryzki, jak orzechy i suszone owoce. I pewnie jesteś ciekawa, jakich przypraw używam. Z racji tego, czym się zajmuję, nie mam kupnych gotowych mieszanek, tylko albo mama, albo ja komponujemy. Pomidorówkę przyprawiłyśmy miksem bluszczyku kurdybanku z podagrycznikiem. A do cebuli, którą duszę na maśle, dodaję tylko sól i pieprz.
To już piąty miesiąc, nie?
Tak. Ale jak powiedziałam „pieprz”, to miałam na myśli wodny pieprz, inaczej rdest ostrogorzki. To nasza lokalna roślina. Jej nasiona są ostre jak chili. Liście są też trochę ostre. Bardzo długo przymierzałam się do tego projektu. I dzięki epidemii jest mi łatwiej. Dlatego, że inaczej jeździłabym z wykładami i żywiłabym się na miejscu albo byłabym zapraszana na obiad i z mojego projektu wyszłoby fiasko. A tak, tylko raz, zanim weszły obostrzenia, byłam u znajomych na Lubelszczyźnie i tam podjadłam trochę chińszczyzny. Ale poza tym trzymam się założeń. Dzięki epidemii odkryłam też wielu nowych dostawców owoców i ziaren, ponieważ Skierniewice, najbliższe miasto obok którego mieszkam, ogłosiło platformę „zakupy online” czy „targ online”. I tam zgłosili się ze swoimi produktami rolnicy z okolic.
Wyjaśnijmy, że na początku stycznia 2020 roku rozpoczęłaś projekt, który polega na tym, że żywisz się wyłącznie produktami, które wyrosły albo zostały wyhodowane w odległości maksymalnie 100 km od Twojego domu.
Tak. Na początku jeszcze jadłam czekoladę, ale już nie jadam. Została już tylko kawa. Piję jedną kawę dziennie, więc stwierdziłam, że mogę sobie na nią pozwolić. Nie używam przypraw, które nie urosły w obrębie tych 100 km, mięsa, jeśli nie zostało wyhodowane w okolicy. Ale nie płaczę. Okazało się, że mieszkam w środku Polski, nawet cukrownię mam w obrębie 70 km. Sól mam też niedaleko, bo bodajże 86 km ode mnie.
No właśnie, właśnie… Czytam twój blogowy wpis ze stycznia i otwieram oczy ze zdumienia, bo widzę tak: „Pożegnałam się z solą. Nie ma źródła soli w obrębie 100 km”.
Na początku w błąd wprowadziła mnie mapa Google’a, która pokazuje jak dojechać samochodem lub rowerem. Ale jak wzięłam drogę na piechotę, to okazało się, że mam bliżej, bo nie sugeruję się drogą, która została wybudowana, tylko mogę iść na przełaj. Obok siebie mam sól kłodawską. Zaczęłam ten projekt tak naprawdę w grudniu i zanim zaczęłam stricte przestrzegać diety, musiałam poszukać. Skupiłam się na produktach, których sama nie wytwarzam, czyli mleczne, bo uwielbiam sery. Dobrze, ze mamy spółdzielnię mleczarską w Skierniewicach, która robi słynną mozzarellę. A później się okazało, że trzeba coś ukisić, posolić… Jak wrzuciłam post na swój prywatny profil, to znajoma mi podpowiedziała: Hola, hola, przecież ty masz koło siebie Kłodawę!
Czytam dalej ten sam wpis: „Pożegnałam się z cukrem. Nie ma cukrowni w obrębie 100km”.
Bo nie mam. To znaczy, jest! To cukrownia skarbu państwa. Ale nie jestem w stanie kupić tam cukru, ponieważ cukrownia oddaje cukier do magazynów głównych, skąd marki, jak Diamant czy Królewski kupują i pakują do swoich opakowań, nie oznaczając, skąd pochodzi cukier. Jeśli chodzi o konfitury, to na pewno jakaś część zawartego tam cukru pochodzi z okolic, ale nie ukrywam, że częściej używam miodu.
Idziemy dalej. „Pożegnałam się z olejem. Nie mam tłoczarni w obrębie 100 km. Ale mam rolnika co sam tłoczy olej rzepakowy i lniany w sezonie więc czekam na sezon.” Słuchaj, ale zanim ten sezon nadejdzie, to czego używasz?
Smalcu.
Smalcu używasz?
No tak, jem mięso, więc używam smalcu, ale akurat smażonego jem bardzo mało.
„Pożegnałam się z kakao, wanilią, pieprzem, chilli i innymi importowanymi ziołami.”
Nie używam czarnego pieprzu, bo nie rośnie w Polsce. Ale jest rdest ostrogorzki, który rośnie u nas wszędzie na terenach podmokłych. Jeszcze trochę mam zapasów nazbieranych w zeszłym roku, ale w tym roku przygotuję się lepiej i więcej zbiorę.
Czegoś jeszcze używasz do przyprawienia? Bo wyobrażam sobie, że na początku, zanim znalazłaś źródło soli w odległości mniejszej niż 100 km od Twojego domu, używałaś czegoś do podbijania smaku.
Nie soliłam, ale używałam pokrzywy czy mieszanki ziół. Ludzie bardzo się dziwią, dlaczego czuję tak dużo zapachów i smaków. Im wszystko smakuje trawą, a ja wyczuwam różne niuanse w dzikich roślinach jadalnych. To ponieważ nie używam mocnych smaków. Oszczędzam swoje kubki smakowe. Mam też sporo własnych ziół: swój własny lubczyk, z 0 rodzajów mięty. Używam rozmarynu, bo mam w ogródku. Oregano. To rośnie blisko mnie.
„Nie jem owoców importowanych. Nie tylko cytrusów ale i jabłek.”
Jabłka jem swoje własne. Ale mieszkam w zagłębiu ogrodniczym i sadowniczym, więc kiedy zjem własne i dzikie jabłka, to jadę i kupuję w zakładzie doświadczalnych w Dąbrowicach. To jest wieś między mną a Skierniewicami, jakieś 6 km od domu. Znajduje się tam przechowalnia, gdzie z pól doświadczalnych pobliskich sadów trafiają śliwki, gruszki, jabłka. Oni teraz powoli otwierają te chłodnie, ponieważ przygotowują się do sezonu i wyprzedają zapasy.
Jakie jeszcze owoce jesz?
Wiśnie, czereśnie, brzoskwinie. To rośnie obok mnie. Nie jem bananów, kiwi, awokado, bo to nie rośnie u nas.
No dobra. Ale od stycznia do marca…
Mieszkamy na wsi od wielu lat. Ja – od urodzenia. U mnie nie ma czegoś takiego, że Kaśka nagle w grudniu wymyśliła sobie, że będzie jadła to, co sama wyprodukuje, a że nie ma nic, to siedzi i czeka do sezonu. U mnie od lat są własne konfitury, własne owoce. Jakbym miała coś kupić, to naprawdę musiałabym bardzo chcieć. Od lat przechowujemy w piwnicy nie tylko przetworzone warzywa, ale też świeże. Fakt faktem, jest już maj i niektórych warzyw już nie mamy. Jabłka nam się już skończyły, ostatnio kupowaliśmy skrzynkę właśnie w Dąbrowicach. Ale zwyczajnie sami uprawiamy i przechowujemy w piwnicy, takiej półziemiance. Więc ten projekt – jak niektórzy mówią – dla mnie jest zbyt łatwy. Tak, bo jestem prawie samowystarczalna.
Wiesz, ja też stawiam na lokalne i sezonowe produkty, jeśli chodzi o warzywa i owoce, bo mięsa akurat nie jem. A obracam się wśród mieszczuchów, mieszkam w dużym mieście. I jak opowiadam o zasadach zero waste, kupowaniu lokalnych i sezonowych produktów, ograniczaniu odpadów, to często spotykam się ze zdziwieniem – po co sobie tak bardzo utrudniać życie? I teraz wyobrażam jak opowiadam o Twoim eksperymencie. Cóż to byłyby za komentarze!
Wszyscy myśleli, że przez eksperyment będę głodować i schudnę. Ale to dlatego, że ludzie nie znają swojego regionu. Wyobrażają sobie, że jedzenie można sobie kupić tylko w pobliskim sklepie. A to nie jest prawda. Poza tym, w moim sklepie wiejskim też sprzedaje się lokalne warzywa. Właściciel nie jeździ na giełdę, tylko kupuje od okolicznych rolników. To, co Ty robisz, i ta książka, którą wydałyście [chodzi o „Skórki, ogryzki, ogonki. 52 przepisy na dania, napoje, eliksiry i kosmetyki na czasy kryzysu – znajdziesz ją TUTAJ] to tak naprawdę życie ludzi na wsi. Na wsi niczego się nie wywala, nie marnuje. Jeżeli czegoś nie zjemy, dajemy to zwierzynie – trzodzie, którą hodujemy – albo idzie to na kompostownik. Nie ma czegoś takiego, jak wyrzucanie obierek… Od tego roku mamy nowy podział przy segregacji śmieci. I nasz wójt, który bardzo dąży do ekologii, powiedział tak: „Poproszę od was oświadczenie o kompostownikach i nie będziemy mieli kubła na odpady bio”. Na wsi jest inne życie. Tradycja, ze robimy sami weki i konfitury, nadal jest żywa. Nie chcę generalizować i dzielić ludzi na tych z miasta i ze wsi, ale jeśli mamy jakieś większe skupisko, dokąd ludzie wyjechali za pracą albo gdzie pracują po 12 godzin dziennie, to nie mają czasu na robienie własnych konfitur albo nie zastanawiają się, co zrobić z obierek. Chociaż ta świadomość jest coraz większa, ludzie szukają inspiracji. Ale tylko dlatego, że nie wynieśli tego z domu. A dlaczego? To już kwestia indywidualna.
Gdy powiedziałaś o tej opozycji miasto-wieś, w swojej głowie usłyszałam pstryczek, jak słuchacze wyłączyli nagranie ze słowami: „eeeee, mieszkam w mieście, nie mam na to czasu!”. Brak czasu – to kolejny argument, który pojawia się przy okazji rozmów o niemarnowaniu.
Prowadzę warsztaty z dzikich roślin jadalnych. To cykl roczny – spotykam się z uczestnikami raz w miesiącu przez cały rok. Oni przyznają się od razu: gdyby nie to, że przyjeżdżają na warsztaty na cały dzień, nie zebraliby roślin, bo sami nie poszliby po nie. Czekają na ten jeden dzień, kiedy w pierwszej części zbieramy dzikie rośliny na spacerze, a w drugiej je przetwarzamy – gotujemy obiad na miejscu i robimy weki, które zabierają ze sobą. A poza tym żadnej pracy nie wykonują, bo ich częstą wymówką jest właśnie brak czasu. Bo rodzina, bo praca, bo musi się zająć domem po pracy, bo w weekend idzie na spacer, ale nie ma zaufania do roślin rosnących w mieście. Tutaj dochodzi jeszcze jedna rzecz: ludzie nie wierzą skórkom. Uważają, że to co kupują, jest brudne, zanieczyszczone, więc boją się to przetwarzać. Ja swoje młode ziemniaczki – bo uprawiam ziemniaki w słomie – tylko myję, a ludzie patrzą na to z przerażeniem. „Przecież w tej skórce jest mnóstwo syfów!”. No nie, mówię, to moje ziemniaczki. Ale nawet jeśli kupujecie ziemniaki, to nie przejmujcie się. Zresztą, ze skórki ziemniaków wychodzą bardzo dobre frytki. Tylko trzeba umyć, bo piasek na zębach chrzęści. Do skórki jabłek nie mają zaufania. Miałam na warsztatach dziewczynę, która pod koniec cyklu podziękowała mi, bo dzięki mnie uwierzyła, że nie wszystko chce ją zabić.
Ale powiedz szczerze, czy to nie jest czasochłonne i pracochłonne, by sprawdzać, gdzie powstał produkt i czy mieści się w tych stu kilometrach?
Oczywiście, że jest. Rynek jest napchany wszystkim. I nawet jak nie byłam w projekcie, to sprawdzałam skład produktów. Nawet jeśli byłam przyzwyczajona do jakiejś marki jogurtów, przynajmniej raz w miesiącu zerkałam na skład, bo firmy lubią iść po taniości. Nie kupuję jogurtów na mleku w proszku. Składniki muszą być naturalne, nie przetworzone. Powiem więc szczerze, dla mnie to nie był dodatkowy czas, by przeczytać i sprawdzić jeszcze jedną informację – gdzie produkt powstał. Czaso- i pracochłonne dla mnie było natomiast kupowanie pieczywa. Jeśli kupuję chleb razowy w naszej makowskiej piekarni, to sprawdzam, czy mąkę mają stąd, czy sprowadzili skądś indziej. Tak samo jak kupuję ciasto w skierniewickiej cukierni – to czy mleko w kremie pochodzi z okolic? Bo naprawdę bardzo rygorystycznie podeszłam do tych stu kilometrów.
Znowu wracam do treści na Twoim blogu. To chyba ostatni z postów dotyczących projektu. Piszesz tak: „Mój jadłospis. Od stycznia jem w sałatkach gwiazdnicę. Od lutego jem czosnaczek pospolity i dziki szczypior. A od marca piję sok z brzozy, jadam pesto z dzikich nowalijek, hummus z fasoli, zupy pokrzywowe…”. Powiem szczerze, że gdyby nie dziewczyny z Mead Ladies [razem współtworzymy naszą pracownię Cztery Razy Trzy – więcej o niej przeczytacie TUTAJ], to za nic w świecie nie wiedziałabym, co to jest gwiazdnica, czosnaczek pospolity. Jeszcze dzikie nowalijki jako tako bym skojarzyła. Ale wydaje mi się, ze to dość elitarna wiedza, nie?
Jeśli chodzi o dzikie rośliny jadalne, to jest to niestety niepopularna wiedza. Na szczęście jest coraz więcej edukatorów w różnych częściach Polski. Najbardziej znanym jest Łukasz Łuczaj – jest medialny, był w telewizji, udziela wywiadów. Ale jest też Gosia Kalemba-Drożdż, która wydaje książki. Są jeszcze dziewczyny z pracowni, Gosia i Kaja, które wydają książkę. Dlatego nas jest więcej, bo ludzie szukają tych informacji. Dlaczego? Bo są zmęczeni jakością warzyw i owoców, bo są sprowadzane z zagranicy albo uprawiane przez wielkie przedsiębiorstwa. Z tyłu głowy jest klimat: uprzemysłowienie rolnictwa generuje duże koszty klimatyczne. Ludzie nie chcą wspierać takich inicjatyw, które używają oprysków, zużywają sporych ilości wody, pędzą, a nie uprawiają, czyli uprawiają, żeby rosło szybko, szybko. Ja już nie mówię o przemysłowej hodowli zwierząt… Szukają alternatywy, a alternatywą okazują się dzikie rośliny jadalne. One za granicą już są nazywane „superfoods”, czyli zjadasz małe ilości, a jesteś najedzony, bo organizm dostał to, czego potrzebuje.
Czyli z tego, co zrozumiałam, żywisz się przede wszystkim tym, co sama wyprodukujesz. Plus dary natury. Plus lokalni rolnicy i hodowcy. Powiedz mi, w jaki sposób w takim razie planujesz swój jadłospis?
Otwieram lodówkę i coś gotuję. Albo mama coś gotuje. Wczoraj miałam szczawiową ze szczawiu, który rośnie na pobliskiej łące. Jaja od siostry. Woda ze studni na podwórku. Nie planuję jadłospisu. Gotuję to, na co mam ochotę. Chcę pierogi, to je sobie gotuję. Nie muszę robić zakupów, bo rozumiem, że o to mnie pytasz. Planuję sobie jadłospis i kupuję te rzeczy, z których chcę coś ugotować…
Dokładnie!
Jak chcę pomidorową, to biorę słoik z pulpą pomidorową z piwnicy i na rosole gotuję pomidorówkę. Makaron mam albo robiony samemu na żółtkach, albo zacierki. Pomidorowa to tylko na zacierkach, bo przecież ryżu nie jem.
No przecież!!
No nie jem, bo nie jest polski. Jedyną rzeczą, którą kupujemy, to mąka. Jedziemy 30 kilometrów do młyna i kupujemy w workach: pszeniczną, żytnią, pytlową, z otrębami. Więc jak mam ochotę na placki, to po prostu biorę z worka mąkę. Poza tym, jak robimy makaron, to więcej, suszymy i trzymamy w workach papierowych. Czasami jak mam ochotę na ryby, to jadę do Kawęczyna 30 kilometrów, gdzie są stawy i tam kupuję świeżą rybę – to akurat muszę zaplanować. Ale poza tym to nie.
Przy okazji ryżu przypomniałaś mi o herbacie!
Mam swoje utleniane herbaty. Z czeremchy, z brzozy, wierzby, jabłoni, gruszy. Kawę – piję arabicę, ale mam też swoje kawy roślinne: z korzenia mniszka czy korzenia łopianu.
A są jakieś produkty, których nie jesteś w stanie zastąpić i musiałaś zrezygnować z nich?
Czekolada. Ryż . No, mam niby kasze, ale kocham ryż. Glony. Kocham sushi! Łosoś… A!! Jeszcze jeden jest wyjątek. Widzisz, teraz dopiero na to wpadłam! Śledzie jem, a do Bałtyku mam daleko. Uwielbiam śledzie i jem je w różnych postaciach.
Czyli są dwa wyjątki: kawa i śledź.
Arabicę lubię, ale dużo piję kaw mieszanych. Jedna z moich ulubionych kaw: z buraka, chmielu i jęczmienia. Tam nie ma arabici. Ale mam z cykorią, którą też sama robię, i tam jest żyto prażone, do którego dodaję arabicę, bo fajnie się komponuje.
Myślisz, ze dałoby się powtórzyć ten eksperyment w warunkach miejskich?
Na pewno nie w mieszkaniu w bloku, gdzie nie ma piwnicy. Mam ten plus, że w mojej piwnicy jest stała temperatura 8C i może sporo żywności w niej przechować. W mieście są też domki z piwnicą i spiżarnią, są ogródki, gdzie można urządzić półziemiankę. Ale przeciętny Kowalski, który mieszka w bloku i to jeszcze w mniejszej przestrzeni, gdzie wszystko ma składane albo wielofunkcyjne, bo wielu rzeczy nie może trzymać – to nie ma szans na taki eksperyment.
To może zapytam Cię jeszcze o to, co uprawiasz i co zbierasz. Zacznijmy od upraw.
Fasola, groch, marchewka, pietruszka, buraki, rzepa, brukiew, dynie, patisony, cukinie, truskawki, pomidory – kilka rodzajów, bo i malinowe, i bawole serce, i koktajlowe. Ogórki, sałaty, rzodkiewki, rukole. Z ziół: macierzanki, mięty, tymianki, bluszczyk – bluszczyk kurdybanek mam uprawiany i dziki. Lubczyk, lilaki, czosnek niedźwiedzi. Z warzyw jeszcze kalarepy, cieciorkę. Mam też rośliny barwierskie. Mamy nagietki. Z drzew: jabłonie, grusze, teraz nasadziłam jarzęby szwedzkie na mąkę. Ziemniaki mamy swoje, chrzan – ogólnie wszystkie warzywa, które można uprawiać.
No to zwracam honor! Mój balkon absolutnie tego wszystkiego nie pomieści 🙂
Nie, nie! Sama dynia, patisony czy cukinie potrzebują miejsca i słońca. O, jeszcze lawendy mamy. Słoneczniki. Pieczarki. Chciałabym boczniaki w tym roku zacząć robić. A co zbieram? Jak mam zajęcia, to zbieram dużo, bo nie sugeruję się swoim gustem, tylko proponuję uczestnikom, a oni sami decydują smakuje im czy nie. Ale opowiem ci, co sama lubię i zbieram. Jeśli chodzi o wiosnę, to czosnek dziwny, niedźwiedzi, czosnaczek pospolity, szczypior. Mam pełne łąki, więc suszę i przetwarzam. Babki lancetowate, zwyczajne, mniszki, łopiany, podbiał. Z przyprawowych, to macierzankę, bylice – pospolitą, polną, piołun. Bluszczyk kurdybanek, podagrycznik, barszcz zwyczajny, który oprócz suszenia też kiszę. Młode pędy chmielu. Korzenie, bulwy. Kosmetyczne i „domowe” zioła zbieram, które pomagają nam na myszy czy pchły – wrotycz na przykład. Dzikie gruszki, dzikie jabłka. Liście, kory wierzby. Brzoza. Grzyby – białoporek brzozowy zbieram, trę, suszę i potem używam jako herbaty. Mięty dzikie. Wierzbówki, wierzbownice, z których robię iwan-czaj. Sosny, jodły – po przymrozkach zbiera się igły, bo wtedy mają najwięcej żywic i olejków, robimy z tego konfiturę z jabłkiem i dziką różą.
Wow! Lista jest imponująca.
A to jest minimum, który teraz przyszedł mi do głowy. Oprócz tego jest przecież jeszcze rdest ostrogorzki, różne rodzaje szczawiu.
Nie dziwię się teraz, dlaczego możesz odstawić niektóre przyprawy i produkty, bo masz takie bogactwo wokół siebie!
Ekonomicznie wychodzi bardzo fajnie. Poza tym, jem też sezonowo. Robię pewne konfitury – teraz jest sezon na rdestowce, z których robię wszystko. Konfitury z rdestowca też będę robiła, ale na świeżo go jem dopóki jest. Potem już nie jem. A po konfitury sięgam na jesieni i zimą, gdy tęsknię za latem i wiosną. Schodzę do piwnicy, biorę słoik: O, dzisiaj będą truskawki w syropie. Bo ja świeżych truskawek poza sezonem nie jem.
Rozumiem, że eksperyment potrwa do końca roku?
Nie, do końca życia! Tak postanowiłam. To jest dobre dla zdrowia, jest patriotyzmem gospodarczym – wspieram rodzimych rolników. Może wrócę do kakao, bo ile można żyć bez czekolady, ale to też nie będą duże ilości. Poza tym, jak po trzech miesiącach pojechałam do znajomych i zjadłam u nich pistację – boże, jak to smakowało! To pokazuje jak doceniamy rzeczy, których nie mamy na co dzień.
Wspomniałaś o lokalności i ekonomii. Rozumiem, że to były powody, dla których postanowiłaś rozpocząć eksperyment?
Jeśli chodzi o ekonomię, to nie. Patriotyzm lokalny – tak. I zdrowie! Jestem wyznawczynią medycyny ludowej. Ona zakłada, że powinniśmy jeść i pić to, co rośnie do 50 km od domu. Ja to poszerzyłam do 100 km, bo dziś już nie jest tak jak kiedyś. Tak jak jest z lokalnymi miodami: dookoła są rośliny, które dostarczają organizmowi tego, czego najbardziej potrzebuje. Jem praktycznie to samo, co przed projektem. Fakt faktem, odpadają niektóre przyprawy, wanilia, więc nie jem lodów waniliowych, ale są śmietankowe. Ten projekt nauczył mnie docenienia tego, co Matka Natura dała. Bo poznałam lokalność i niektórymi rzeczami byłam pozytywnie zaskoczona, jak tę solą i cukrem – a myślałam, że znam region. I druga rzecz: mniej chcę, mniej muszę mieć, ponieważ wiele rzeczy mam. I osiągam to mniejszym wysiłkiem – jak kiedyś musiałam się pilnować, tak teraz nie mam z tym problemu.
Bardzo Ci dziękuję, Kasiu!
Ja też bardzo dziękuję.
To był pierwszy odcinek podcastu CO W TYM KOSZU. Jeśli zechcesz podzielić się swoimi wrażeniami po wysłuchaniu – będę Ci bardzo wdzięczna 🙂 Opinie możesz pozostawić w komentarzach poniżej. A jeśli chcesz na bieżąco otrzymywać powiadomienia o premierach kolejnych odcinków – zasubskrybuj jeden z kanałów (na YouTube, Spotify, Podcast Apple, SoundCloud) albo dołącz do newslettera Na nowo śmieci.