„CO W TYM KOSZU” – to podcast, w którym przybliżam temat zero waste, życia przyjaznego środowisku i opowiadam, jak wygląda świat po drugiej stronie kosza na śmieci. W odcinku nr 9 zajrzycie za kulisy mojej firmy i… mojego życia – trochę na poważnie, a trochę z humorem dowiecie się, jaki zmiany przyniósł mi 2020 rok. Gotowi?
Podcastu możesz odsłuchać również w swojej ulubionej aplikacji podcastowej, jak Spotify, Podcasty Google, Apple Podcasts itd. Wyszukaj go pod nazwą CO W TYM KOSZU i koniecznie zasubskrybuj! Zapraszam Cię też do obserwowania mojego kanału na Youtube.
***
A może wolisz przeczytać treść podcastu? Poniżej znajdziesz transkrypcję nagrania.
Ten podcast powstaje dzięki wsparciu społeczności. Jeśli chcesz, aby kolejne odcinki CO W TYM KOSZU ukazywały się częściej, zostań moją Matronką lub moim Patronem na Patronite.pl/nanowosmieci.
Zmiany, zmiany, zmiany, zmiany!
2020 rok przejechał po nas jak walec. Nie znam ani jednej osoby, która zapytana o bieżący rok, powiedziałaby „2020? Eee, rok jak rok… Nic szczególnego”. W życiu każdego i każdej z nas coś się wydarzyło, coś się zmieniło. Czasami to były zmiany dramatyczne, trudne, czasem tragiczne, a czasami też zmiany pozytywne.
Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o swoich zmianach w 2020 roku. Tak jak zwykle nie nagrywam ani podcastów, ani nie robię żadnych podsumowań, tak 2020 rok to był szczególny rok w moim życiu, kiedy wydarzyło się nawet więcej, niż bym się spodziewała, niż bym oczekiwała, niż zaplanowałam. Rok, który przyniósł mi ogromne, ogromne zmiany.
Dokładnie rok temu, w grudniu 2019 roku, wyciągnęłam stary gruby zeszyt. Podzieliłam ten zeszyt na kolumny i wersy i zaczęłam zapisywać plany na 2020 rok. Plany były naprawdę napoleońskie. Planowałam wydać kilka różnych e-booków związanych z upcyclingiem. Planowałam wyjeżdżać ze spotkaniami autorskimi, bo akurat pod koniec grudnia 2019 roku wydałam książkę „Nie śmieci”. Wydawałam ją w modelu self-publishing, więc wszystkie spotkania autorskie albo wyjazdy związane z promowaniem tej książki były oczywiście po mojej stronie, więc musiałam je wszystkie zaplanować. I tak w pełni zadowolona zamknęłam ten zeszyt, z optymizmem wkraczając w 2020 rok. Jeszcze w Sylwestra złożyliśmy sobie życzenia, żeby 2020 rok był równie fascynujący jak 2019, bo w 2019 też bardzo dużo się wydarzyło i to były pozytywne zmiany. Byłam przekonana, że tak będzie. Nic, ale to absolutnie nic nie zapowiadało tragedii.
Rok zaczął się fascynująco. Miałam sporo różnych wyjazdów: warsztatowych, z wykładami, prelekcjami. Kalendarz miałam bardzo napięty. Mniej więcej w okolicach początku marca miałam zarezerwowane terminy już aż do końca czerwca.
I pamiętam jak dziś, to był 12 marca, jechałam wtedy z Warszawy na Hel ze swoim kompostownikiem, bo w Helu miałam warsztaty kompostownikowe właśnie. Byłam już w drodze na dworzec, jak zaczęłam dostawać od znajomych wiadomości, SMS-y, że od jutra Warszawa będzie zamknięta. Mówiło się, że na wjeździe do miasta powstaną jakieś zasieki, że miasto zostanie zabarykadowane, zamknięte, że w ogóle nie da się ani wjechać, ani wyjechać, że zostanie wprowadzony totalny lockdown, co oczywiście później miało miejsce, natomiast nie w takiej drastycznej formie.
Ale jechałam do Helu, przytulałam te swoje dżdżownice w kompostowniku i zastanawiałam się: kurczę, co się wydarzy następnego dnia? Czy będę miała jak wrócić do Warszawy? Czy ja w ogóle wrócę do Warszawy? Co się dzieje? A działy się rzeczy niesamowite. Na warsztaty kompostownikowe przyszło parę osób, dlatego że atmosfera była już tak napięta. Poprowadziłam te warsztaty, a kiedy wróciłam do hotelu i zerknęłam do swojego telefonu, zobaczyłam ogrom maili, w których organizatorzy odwoływali wszystkie wydarzenia, które miały dopiero nastąpić, czyli wszystkie te eventy, wszystkie te warsztaty, wykłady, spotkania autorskie. Wszystko to, co miałam zarezerwowane aż do końca czerwca, zostało w jednej chwili odwołane.
Następnego dnia, kiedy już oficjalnie wprowadzono w Polsce lockdown – wracałam wtedy do Warszawy, oczywiście Warszawa nie została zamknięta i mogłam spokojnie wrócić do domu – co chwila dostawałam kolejne powiadomienie o mailu. Już nawet tych maili nie otwierałam, bo wiedziałam, co w nich będzie. W jednej chwili zostało położone na łopatki to wszystko, nad czym tak usilnie pracowałam przez ostatnie lata.
Jadąc pociągiem, odezwałam się do dziewczyn, z którymi prowadziłam pracownię Cztery Razy Trzy – do Gosi, Kai i Roberty, bo we cztery prowadziłyśmy tę pracownię. Dziewczyny, które również zarabiały i zarabiają na warsztatach, wykładach i edukacyjnej działalności, też były w szoku. Postanowiłyśmy, że tego dnia spotkamy się w pracowni wszystkie cztery i zrobimy naradę co dalej.
Wysiadłam na Centralnym razem z kompostownikiem w walizce na kółkach i tak te swoje bąble tarabaniłam do naszej pracowni. Spotkałyśmy się późnym wieczorem i chyba do północy, jeżeli mnie pamięć nie myli, zastanawiałyśmy się nad tym co dalej. Wiedziałyśmy, że nie możemy się poddać, nie możemy po prostu odpuścić i usiąść, zakładając ręce i nic kompletnie nie robiąc. Byłyśmy odpowiedzialne nie tylko za siebie siebie, ale również i za pracownię, za którą trzeba było zapłacić, i za swoje rodziny, i za koszty, które są związane z prowadzeniem działalności.
Wynikiem tego spotkania były później Skórki, czyli nasz e-book „Skórki, ogryzki, ogonki. 52 przepisy na dania, napoje, eliksiry i kosmetyki na czasy kryzysu”. To był e-book, nad którym pracowałyśmy właśnie na samym początku lockdownu. To była nasza odpowiedź na to, w jaki sposób w ogóle zarobić w momencie, gdy zostałyśmy pozbawione głównego źródła utrzymania.
Skórki były początkiem, ale jak wyszłam z pierwszego szoku, usiadłam i zaczęłam się zastanawiać, co robić dalej, to powiedziałam sobie tak: Wizowska, nie da się robić na żywo, to zrób to w sieci. To był moment, kiedy zaczęły powstawać różne inicjatywy, które do tej pory prowadzę, które może w jakiś sposób ewoluowały, ale w dalszym ciągu są obecne w mojej działalności. Jak zostały odwołane wszystkie spotkania autorskie, to postanowiłam, że spotkanie autorskie wokół książki „Nie śmieci” zorganizuję online. Po tym spotkaniu autorskim postanowiłam wprowadzić nową tradycję – organizowania raz w miesiącu webinarów na jakiś temat związany z odpadami, zero waste, minimalistyczną szafą.
Pierwszy taki webinar wystartował jeszcze w marcu. To był webinar, jak zmieścić kosze do segregacji w małym mieszkaniu. To był webinar, który jak do tej pory był najbardziej popularny, najbardziej oblegany. Pamiętam, że zapisało się na niego chyba półtora tysiąca osób. Wzięło udział troszkę mniej, ale jak dotąd to jest najchętniej kupowany zapis webinaru.
Wtedy też wprowadziłam takie zasady, że udział w moich webinarach jest absolutnie bezpłatny, każdy może się zapisać, każdy może wziąć w nich udział, tylko, no właśnie, trzeba się zapisać na te webinary, żebym mogła podesłać link do pokoju webinarowego. Każdy kto się zapisze na webinar, w pierwszych dniach po webinarze może kupić nagranie za ułamek ceny (w tym momencie to jest bodajże 9 zł), tak że nawet jeżeli ktoś nie mógł wziąć udziału w webinarze, to bardzo chętnie się zapisywał, dlatego że zakup często dwugodzinnego nagrania za 9 zł to jest naprawdę atrakcyjna propozycja.
Początek lockdownu to był też taki moment, kiedy zrobiłam parę akcji o nazwie Odpadowy Tydzień. To polegało na tym, że widzieliśmy się przez cały tydzień na żywo, robiłam krótkie, piętnasto-dwudziestominutowe pogawędki na temat odpadów, bardzo często odpowiadając na Wasze pytania związane ze śmieciami. Tak było od poniedziałku do piątku. Te odpadowe tygodnie to były pierwsze zalążki Odpadowych Śród, które się odbywają regularnie co tydzień w środy o jedenastej na moim Instagramie. To są live’y, podczas których odpowiadam na Wasze pytania związane z odpadami. Ta tradycja do tej pory jest żywa, do tej pory odpadowe środy się odbywają i cieszą się niesłabnącą popularnością.
W związku z brakiem aktywności zawodowej, albo może z ograniczeniem aktywności zawodowej, zaczęłam się przyglądać swojej działalności i robić porządki. Tak na przykład przyjrzałam się newsletterowi. Wcześniej wysyłałam newslettery w momencie, kiedy miałam jakąś ofertę, w momencie kiedy była jakaś zniżka, kiedy chciałam poinformować o tym, że jakiś nowy produkt trafił do kramu. Wiecie, po prostu taka informacja o promocjach, rabatach, nowościach.
Postanowiłam uporządkować newsletter. Nazwałam go Liścikiem bez śmieci i zaczęłam wysyłać regularnie co czwartek. To już nie były informacje o rabatach, promocjach, nowych produktach. Każdy z tych liścików zawierał jakąś ważną dla mnie informację. Albo się dzieliłam swoim doświadczeniem, albo się dzieliłam jakimś wydarzeniem, które było obecne w moim życiu, albo zwracałam uwagę na jakiś problem. Jak zaczęłam regularnie wysyłać te liściki, to powiem szczerze, że w pierwszych kilku tygodniach z mojej listy newsletterowej wypisało się kilkaset osób!! Sporo osób zaznaczyło, że to jest zbyt częste, że nie chcą już więcej dostawać tych wiadomości.
Spoko, przyjęłam to.
Bo ostatecznie zdarzyło się coś lepszego w związku z tą regularnością. Osoby, które pozostały na tej liście, zaczęły mieć ze mną kontakt. Odpisywały mi na wiadomości, przedstawiały swój punkt widzenia na problem, który poruszałam w liściku, w odpowiedzi na ten liścik zwracały się do mnie z jakąś prośbą, z jakimś pytaniem. To było fantastyczne, bo czuję, że w ten sposób mam kontakt z ludźmi. Że to nie są po prostu bezosobowe cyfry na mojej liście newsletterowej, tylko prawdziwe osoby: Ania, Kasia, Krzysiek…
Lockdown dał mi czas. Jak się mówi, że w trakcie lockdownu wszystko się zatrzymało, tak w moim życiu też się zatrzymało, ale to akurat uważam za pozytywną zmianę. Mam wrażenie, że w pewnym momencie się mocno zagalopowałam. Sporo pracowałam, bardzo dużo czasu spędzałam na różnego rodzaju wyjazdach. Mało miałam czasu dla siebie, dla rodziny, na spotkania ze znajomymi, z przyjaciółmi, bo wszystko się kręciło wokół pracy. W momencie, kiedy ta praca została wstrzymana, zyskałam czas.
I tak na przykład, możecie mi wierzyć lub nie, ale po raz pierwszy w życiu miałam wolne weekendy. Kiedy chodziłam do szkoły, w soboty i niedziele miałam jakieś dodatkowe zajęcia: lekcje, jakieś kółka taneczne i tak dalej. To nie była nauka, ani praca, ale mimo wszystko to były zajęcia. To nie był wypoczynek, błogie lenistwo.
Później, gdy już byłam na studiach, weekendów również nie miałam, dlatego że pracowałam. Studiowałam dziennie, ale jednocześnie musiałam się utrzymać, dlatego wieczorami po wykładach i w soboty, niedziele byłam w pracy.
Po studiach zaczęłam pracować jako dziennikarka, reporterka i też mogłam zapomnieć o weekendach. Praca dziennikarza to jest praca w trybie nienormowanych godzin. Pracuje się od świtu do nocy, świątek, piątek. Zwłaszcza świątek, piątek, dlatego że wtedy coś się dzieje i wtedy dziennikarze są w pracy, bo relacjonują protesty.
Potem założyłam swoją działalność gospodarczą, czyli „Na nowo śmieci”. Wtedy też nie było czasu na odpoczynek, dlatego że w weekendy zazwyczaj były warsztaty, wydarzenia, prelekcje, zwłaszcza warsztaty. Dla uczestników warsztatów to oczywiście było spędzenie wolnego czasu, natomiast dla mnie – praca.
Dopiero lockdown wprowadził do mojego życia wolne soboty i niedziele. Od tamtej pory mam wolne weekendy. Jeżeli obserwujecie mnie w mediach społecznościowych, to możecie zauważyć, że nie publikuję nowych postów, bardzo często nawet nie odpowiadam na stare posty czy na stare komentarze, staram się nie wchodzić na media społecznościowe, bo to też moja praca. Nie sprawdzam maila, nie odpisuję na maila. Mam wolne. Czytam książki, dziergam, wyplatam coś, lenię się, robię coś dla własnej przyjemności.
I się dokształcałam. Dokładnie, dokształcałam się, bo stwierdziłam, że skoro nie prowadzę aktywnego życia zawodowego, to wykorzystam ten czas na zdobycie nowej wiedzy. Wtedy zaczęłam słuchać bardzo dużo podcastów biznesowych, oglądać bardzo dużo webinarów. Oglądałam to wszystko, łapczywie chwytałam każdą informację, żeby zastosować ją w momencie, kiedy sytuacja wróci jako tako do normy i można będzie już normalnie pracować, normalnie funkcjonować, normalnie prowadzić biznes.
Pamiętam, że nawet dołączyłam do Klubu Pań Swojego Czasu Oli Budzyńskiej. Polecam. Jeżeli zastanawiacie się nad własnym biznesem czy prowadzicie własny biznes, potrzebujecie mocnego kopa na rozpęd, to serdecznie zachęcam. To było coś, co naprawdę dodało mi skrzydeł, co pozwoliło mi budować markę na swoich zasadach.
Jedną z takich zasad jest na przykład nieprowadzenie przeze mnie biznesu przez telefon. Jeżeli spróbujecie znaleźć mój numer telefonu, prawdopodobnie się Wam to nie uda. Nie mam służbowego numeru telefonu. Powiem Wam więcej: generalnie nie odbieram telefonu. Zwłaszcza od nieznanych numerów, bo nienawidzę rozmawiać przez telefon. Nienawidzę tym bardziej załatwiać przez telefon spraw służbowych.
Dzwoniący telefon wybija mnie z rytmu pracy – to jest druga sprawa. A trzecia sprawa jest taka, że przez telefon zdarzało mi się bez zastanowienia zgadzać na różne świadczenia, a później, po zastanowieniu stwierdzałam, że kurczę, no nie, nie pasuje mi to. Ciężko było mi się wykręcić ze swojej obietnicy. Dlatego nawet jeżeli ktoś próbuje się do mnie dodzwonić, znajdzie mój numer telefonu, to najczęściej wysyłam SMS, że proszę o wiadomość mailową albo wiadomość SMS-ową. Wtedy ewentualnie już zostawiam sobie margines na zastanowienie się.
Kolejna kwestia, która też się zmieniła pod wpływem tej edukacji, myślę, że też edukacji Oli Budzyńskiej, to było postawienie na swoje produkty. W pewnym momencie zakomunikowałam w swoich mediach społecznościowych, że nie przyjmuję ofert współpracy polegających na promocji jakiegoś produktu albo usługi, które nie są moje, na takich typowo influencerskich zasadach, że pokażę zdjęcie jakiegoś produktu i powiem: „Słuchajcie, to jest taka nowość”. To kłóciło się w jakiś sposób z wartościami, które wyznawałam, minimalizmem, ograniczaniem odpadów czy ograniczaniem ilości niepotrzebnych rzeczy wokół siebie. Przytłaczała mnie kompletnie ilość zapytań ofertowych, które w pewnym momencie zaczynałam dostawać. Tego było od kilkunastu do nawet w momencie kulminacyjnym kilkudziesięciu zapytań dziennie o promowanie różnych rzeczy.
To mnie zaczynało przytłaczać i stwierdziłam, że po prostu tego nie chcę. Będę promowała wyłącznie swoje produkty, bo mogę za nie wziąć odpowiedzialność – jestem pewna, w jakich warunkach powstawały, jestem pewna, że jest tam fair trade, bo zawsze wynagradzam osoby, z którymi współpracuję w taki sposób, w jaki sobie życzą, nie narzucam nigdy z góry wynagrodzeń. Ale to też w dużej mierze są produkty ekologiczne czy produkty stworzone w sposób przyjazny dla środowiska i naprawdę są w taki sposób stworzone, bo po prostu nie wyobrażam sobie, żebym robiła coś inaczej.
Wracając do pandemicznych wydarzeń, w związku z tym, że zyskałam czas, postanowiłam zrealizować coś, o czym już dawno myślałam, a na co wcześniej nie miałam przestrzeni i właśnie czasu. Mówię tu na przykład o podcaście. „Co w tym koszu?” zaczęłam nagrywać pod koniec kwietnia, w maju wyszedł pierwszy odcinek.
Druga taka aktywność to audiobook. Nie wiem, czy wiecie, ale w pewnym momencie do kramu trafił audiobook książki „Nie śmieci”. Tego audiobooka nagrałam sama, przeczytałam sama i zmontowałam sama. To była porażka. Sprzedało się może kilkanaście egzemplarzy, a te egzemplarze, które zostały sprzedane, później częściowo były reklamowane, dlatego że nagrałam tego audiobooka ciurkiem, bez podziału na rozdziały, nie mając doświadczenia w nagrywaniu audiobooków. Dziesięć godzin materiału audio. To nie było wygodne do słuchania.
Mogłabym przemontować ten plik i wrzucić z powrotem do kramu, ale w pewnym momencie postanowiłam po prostu wycofać tego audiobooka, bo nie było sensu tracić znowu czas na kolejny montaż. Audiobook nie miał brania.
To była bardzo ważna lekcja, jaką wyniosłam w tym roku. Jak mamy do podjęcia decyzję inwestycyjną czy decyzję związaną z rozwojem firmy, to jasne, warto słuchać ludzi, którzy proszą nas o wypuszczenie tego produktu, warto zwracać uwagę na potrzeby odbiorców czy potrzeby osób, które nas obserwują, czytają, słuchają, ale w dużej mierze trzeba się jednak oprzeć na własnej intuicji.
Moja intuicja podpowiadała, że bez sensu jest nagrywać audiobook, natomiast dostawałam tak bardzo dużo głosów, że to by się przydało, że fajnie by było mieć taki audiobook do posłuchania, a nie do czytania, że uległam tym głosom i nagrałam. W rezultacie nawet te osoby, które prosiły mnie o tego audiobooka, wcale nie były nim zainteresowane. Powiem Wam, że to była mega, mega ważna lekcja biznesowa.
Czym innym są aktywności, które wynikają z wewnętrznej potrzeby czy wewnętrznej fascynacji tematem. Jak ja się tym tematem fascynuję, Zaczynam się nim dzielić, to zarażam tym całe otoczenie. Mam na przykład na myśli różnego rodzaju zioła. Rozpoczynam dzień relacją na Instagramie z nową mieszanką ziół i mówię: „Dzień dobry w poniedziałek” czy „Dzień dobry we wtorek. Dzisiaj towarzyszy mi w moim dniu lawenda z żeń-szeniem i werbeną cytrynową” i pokazuję, jak wygląda ten napar, opisuję, co jest w tym kubku. Już od jakiegoś czasu wrzucam zdjęcia tych swoich naparów. Dla mnie jest to fascynująca przygoda, ale też widzę, jak dużo osób też to lubi, jak dużo osób pyta mnie o te napary, jak robię te mieszanki, czy mi to pomaga, na co mi to pomaga.
Zioła zupełnie przypadkiem do mnie trafiły. Dziewczyny, z którymi prowadziłam pracownię Cztery Razy Trzy – tu mam na myśli głównie dwie dziewczyny: Gosię i Kaję, duet MeadLadies – poradziły mi, żebym się napiła nawłoci. To nie była taka wrzuta: „Ej, ty, weź się napij nawłoci. – No, chyba twoja stara”. Nie, to była konkretna porada w związku z moją alergią.
A ja jestem alergiczką. Mam alergię wziewną od kilku lat. Dość nagle, ale drastycznie wkroczyła do mojego życia, bo od maja do września mniej więcej jadę na prochach. Dzięki tym lekom byłam w stanie jakkolwiek w ogóle myśleć, jakkolwiek funkcjonować, bo inaczej byłam zupełnie rozbita i jedyne co mogłam robić, to tylko smarkać w chusteczki. Natomiast leki, jak każde właściwie, mają swoje skutki uboczne i był nim ból głowy. Czułam każde kichnięcie sąsiada pięć pięter pode mną.
W tym roku alergia jeszcze się nasiliła i dziewczyny poradziły mi, żebym się napiła nawłoci, bo nawłoć bardzo dobrze działa na alergię. Stwierdziłam: dobra, nie mam nic do stracenia. Kupiłam opakowanie nawłoci i brałam chyba przez tydzień, zaczęłam drugi tydzień i w tym drugim tygodniu minęły mi objawy alergii, ale jednocześnie nie miałam żadnych dodatkowych efektów ubocznych. Po prostu zaparzałam ją i piłam tak jak herbatkę, dwa razy dziennie. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, że trawa jest w stanie poprawić komfort mojego życia.
Od tego się zaczęła moja przygoda z ziołami. Zaczęłam potem sięgać po kolejne ziółka. Zaczęłam mieszać ze sobą różne trawy, czytać więcej książek, dołączyłam do różnych forów, grup i zaczęłam wchodzić głębiej w temat ziół. Te zioła oprócz naparów zaczęły być obecne także w innych aspektach mojego życia. Zaczęłam robić własne kadzidła domowe. Jak ja się śmieję, to był moment, kiedy do mojego życia wkroczyła Zielona Wiedźma. W przyszłym roku dowiecie się bardzo dużo na temat Zielonej Wiedźmy. Zielona Wiedźma jest mega.
Parę razy powiedziałam tutaj o pracowni. Część z Was na pewno kojarzy Cztery Razy Trzy, bo to jest pracownia, w której odbywały się warsztaty stacjonarne. Miejsce, które wyremontowałyśmy w 2017 roku. Dlaczego Cztery Razy Trzy? Myśmy się śmiały, że po pierwsze adres tej pracowni to była Litewska 12, czyli cztery razy trzy to jest dwanaście. Po drugie było nas cztery w tej pracowni i prowadziłyśmy trzy różne działalności. Ja byłam od warsztatów zero waste’owych, upcyclingowych, Gosia z Kają były od warsztatów zielarskich, kosmetycznych i Roberta od warsztatów pracy z ciałem. A jeszcze jeden argument, dlaczego Cztery Razy Trzy, to jak się śmiałyśmy podczas remontu, jesteśmy we cztery, a każda z nas pracuje za dodatkowe trzy osoby. Mniej więcej tyle było tam rzeczy do zrobienia. Ogrom pracy odwaliłyśmy w tej pracowni.
To było miejsce, które w 2020 roku zamknęłyśmy. Myślę, że część z Was, która była w naszej pracowni, może odczuć pewien sentyment do tego miejsca, ja z pewnością czuję ogromny sentyment, natomiast uważam, że dobrze się stało, że ją zamknęłyśmy. Wynajęłyśmy miejsce pod pracownię od miasta i umowę podpisałyśmy na trzy lata. W lipcu 2020 roku trzy lata minęły. Mogłyśmy oczywiście starać się o kolejny przetarg, ale po naradzie stwierdziłyśmy, że nie ma sensu.
Z mojej strony argumenty przemawiające za zamknięciem były takie, że od połowy zeszłego roku, czyli 2019, nie prowadziłam w pracowni praktycznie żadnych warsztatów. Skupiłam się przede wszystkim na książce. To był bardzo gorący okres, kiedy kończyłam pisanie „Nie śmieci”, wydawałam, pakowałam i wysyłałam książkę, więc naprawdę nie miałam głowy do tego, żeby organizować warsztaty w pracowni, ale za przestrzeń płaciłam. Więc tak naprawdę ta przestrzeń generowała straty i praktycznie żadnych zysków.
Kolejną sprawą był oczywiście lockdown. W związku z tym, że nie wiadomo, do kiedy potrwają wszystkie te zamknięcia, nie było sensu trzymać pracowni, płacąc co miesiąc za wynajem. A kolejny, już trzeci powód był taki, że po prostu po trzech latach każda z nas ma już jakiś inny, nowy pomysł, w którą stronę pójść, więc nie pozostało nic innego, jak pożegnać się z tym miejscem i po prostu ruszyć dalej.
W 2020 roku już nie miałam głowy do pracowni, bo skupiłam się w dużej mierze na promocji książki. Najbardziej fascynujące dla mnie jest to, że pierwszy nakład „Nie śmieci” wyprzedał się w samym środku całego tego sajgonu pandemicznego. To było szaleństwo. Sam środek pandemii, sytuacja bardzo depresyjna, bo ludzie tracą pracę, firmy bankrutują, zwalniają, a mnie tymczasem sprzedał się cały nakład.
A jeszcze większym szaleństwem było to, że postanowiłam właśnie wtedy, w samym środku pandemii, wydrukować drugi nakład „Nie śmieci”. Miałam pomysł na to drugie wydanie, dlatego że oprócz dystrybucji we własnym kramie, na swojej własnej stronie internetowej, stwierdziłam, że fajnie by było też trochę poszerzyć dystrybucję na sklepy zero waste’owe, sklepy ze zdrową żywnością, sklepy ekologiczne, może na księgarnie.
Jak się wydaje książkę z tradycyjnym wydawcą, to w pakiecie współpracy jest też dystrybucja w dużych księgarniach czy w ogóle w księgarniach. Jak się wydaje samodzielnie, to jest raczej jeden kanał dystrybucji – własna strona – a ja chciałam wyjść z tą książką do środowiska zero waste’owego i zapewnić też możliwość zakupu nie tylko u mnie, w moim kramie.
Zanim zleciłam dodruk, zaczęłam się zastanawiać, jak ogarnąć sprawę tej dystrybucji. Mielić w głowie, z kim można byłoby nawiązać współpracę, do kogo uderzyć z propozycją dystrybucji „Nie śmieci”. Robiłam screeny, pytałam w swoich mediach społecznościowych, gdzie robicie zakupy, gdzie widzielibyście taką książkę na półce.
Wyobraźcie sobie, że właśnie w tym momencie odezwała się do mnie Asia. Asię poznałam jakiś czas wcześniej. Najpierw czytałam jej bloga, który wtedy jeszcze nazywał się „My na swoim”, później Asia zmieniła nazwę na „Wolno wolniej”. Któregoś razu poznałyśmy się też osobiście na moich warsztatach, bo prowadziłam warsztaty dla fundacji Kupuję Odpowiedzialnie. Robiłyśmy wtedy woskowijki z materiałów z odzysku i Asia była wśród uczestników warsztatów.
Później jakoś tak zeszło, że zaczęłyśmy ze sobą gadać zupełnie prywatnie. Lepiej się poznawałyśmy, ale nie współpracowałyśmy ze sobą, chociaż był taki moment, że prawie miałyśmy nawiązać współpracę, ale uważałam, że zlecenia, które wtedy miałam, nie odpowiadają kompetencji Asi. Wiedziałam, że ona będzie chciała odchodzić ze swojej pracy, już o tym rozmawiałyśmy, i w tym momencie, kiedy zbierałam się do tego, żeby wypuszczać w świat drugie wydanie „Nie śmieci”, Asia się do mnie odezwała, że naprawdę już się żegna ze swoją pracą i czy nie wiem, czy ktoś by nie potrzebował wirtualnej asystentki albo menadżerki.
To był impuls. Już wcześniej zastanawiałam się nad tym, że będę potrzebowała pomocy. Ilość pracy, którą wykonywałam na co dzień, była po prostu przeogromna. Dwa etaty albo i trzy. Na przykład maili miałam w skrzynce tyle, że odpowiadałam na nie od godziny dziewiątej do godziny siedemnastej codziennie i dopiero po godzinie siedemnastej mogłam się zająć jakimiś innymi rzeczami.
Więc gdy Asia się zwróciła do mnie z pytaniem, czy znam kogoś, kto potrzebuje asystentki, to odpowiedziałam: „Tak, ja!” – i od tamtej pory działamy razem. Ale mimo impulsywności tej decyzji, to jednak nie była ona łatwa. Nie wyobrażałam sobie wcześniej, żeby trochę się posunąć w tej swojej działalności i zrobić miejsce jeszcze dla kogoś innego. Byłam tak bardzo osadzona w swojej firmie, tak bardzo przyzwyczajona do tego, że sama wszystko robię, sama wszystkim zarządzam, jestem na każdym polu aktywności.
To była nasza rozkmina, w jaki sposób zakomunikować światu, że Na Nowo Śmieci to już nie jestem tylko ja. Że w Na Nowo Śmieci jest też jeszcze jedna osoba, właśnie Asia. Mówiłam: „Asia, Jezu, ja nie wiem! Do tej pory to ja byłam twarzą tej firmy, swoją prawą ręką, lewą ręką, prawą nogą, lewą nogą, tyłkiem – po prostu byłam każdym członkiem tej firmy – a w tym momencie w jaki sposób mam zakomunikować, że… że jesteś jako kto w tej firmie?”.
I wtedy właśnie powstała nazwa stanowiska Asi: Prawa ręka i lewa noga Julii Wizowskiej. Tak właśnie Asia oficjalnie się podpisuje w mailach, tak oficjalnie się tytułuje. Cały czas się śmiejemy z tej nazwy stanowiska. Jest strzałem w dziesiątkę, bo dokładnie pasuje do naszej działalności, do sposobu, w jaki prowadzimy firmę, pasuje do nas. I powiem szczerze, kilku klientów już zwróciło uwagę na nazwę stanowiska, bo Asia na przykład zajmuje się tym, że obsługuje maila i oczywiście w stopce ma napisane, że jest moją Prawą ręką i lewą nogą. Głosy, które do mnie trafiały potem od klientów, były naprawdę pozytywne i doceniające to, że nazwa stanowiska Asi idealnie wpisuje się w styl komunikacji w mojej firmie. Bez nadęcia, bez kija w tyłku, tak swojsko, z żartem.
Od Asi zaczęła się moja historia odpuszczania. Przekonałam się, że nie muszę wszystkiego robić sama. Nawet nie powinnam wszystkiego robić sama, żeby działać efektywniej i żeby móc skupiać się na tych obszarach, które są ważne dla rozwoju firmy. Nauczyło mnie to też nie tylko odpuszczania, ale też delegowania, żeby zlecać komuś na zewnątrz różne prace.
Dlatego kiedy drugi nakład „Nie śmieci” się już ukazał, postanowiłam, że tym razem książki nie przyjadą do mojego domu, tak jak było wcześniej, że nakład przyjechał częściowo do pracowni, a częściowo do naszego mieszkania i książki razem z kartonami do wysyłek zajmowały właściwie cały pokój. Tym razem postanowiłam znaleźć firmę, która zajmie się magazynowaniem, wysyłkami, pilnowaniem stanu magazynowego i zdejmie to z moich barków. I znalazłam taką firmę. To jest Imker. Jeśli będziecie kiedyś potrzebowali takiego wsparcia, to polecam. Bardzo ważna była dla mnie kwestia ekologicznego pakowania przesyłek, więc bardzo długo to omawialiśmy. To co wybraliśmy wspólnie, wydaje mi się, że jest naprawdę w porządku. Książka jest pakowana wyłącznie w tekturę z jednym brzegiem z paskiem klejącym. Z zasady się nie używa żadnej taśmy, nawet papierowej. Czasem się zdarzy użyć taśmy papierowej w momencie, kiedy książek jest więcej, albo trzeba w jakiś sposób dodatkowo zabezpieczyć.
Dopiero kiedy zleciłam całą tę prace zewnętrznej firmie, zrozumiałam, jaki to był ogromny ciężar, robić wszystko samodzielnie. Koszmarnie obciążające, zabierające czas, siły, sprawiające, że byłam totalnie przemęczona i wiecznie zestresowana, bo miałam na głowie więcej obowiązków, więcej odpowiedzialności. Więc dobra rada cioci Julii: Delegujcie zadania, delegujcie prace! Mnie na przykład dało to dodatkowy czas, który mogłam przeznaczyć na swoje przyjemności i odpoczynek. Dzięki temu wieczory mam już wolne. Kończę pracę – czytam, oglądam seriale, dziergam, bawię się z kotem.
Dzięki temu mogłam też troszkę zwolnić i przyjrzeć się swojej codzienności. Wprowadzić jakieś rytuały, które wprawiały mnie w lepszy nastrój, nastawiały dobrze na dzień, ale też pozwalały wieczorem odpocząć.
W ogóle jest to rok, w którym zaczęłam żyć zgodnie z rytmem natury. Bardzo mocno to poczułam dopiero pod koniec roku, teraz na jesieni, kiedy dotarło do mnie, że jesień to nie lato, jakkolwiek by to nie brzmiało. Chodzi mi o to, że zrozumiałam, że każda pora roku ma swoją cechę, ma swoją ekspresję i ma swoje tempo. Jeżeli wiosną budzimy się do życia zaczynamy nowe projekty, latem zasuwamy nad tymi projektami, realizujemy mnóstwo rzeczy, o tyle jesień jest czasem podsumowań, czasem wyciszenia, czasem żegnania się z różnymi rzeczami. Jest czasem kiedy dni są krótsze, ale to też jest po coś. Jest po to, żebyśmy odpoczęli, jest po to, żebyśmy zakończyli pewne sprawy.
Wcześniej bardzo ciężko przeżywałam jesień, bo brakowało mi tej dynamiki letniej. Jestem cały czas senna, rozlazła, leniwa. Więc cisnęłam mocniej, żeby działać jeszcze lepiej, jeszcze bardziej, na jeszcze większych obrotach. To się obracało przeciwko mnie, bo byłam jeszcze bardziej wymęczona, przepracowana, czułam ogromną presję i ogromną złość, że to się nie udaje tak, jakbym chciała. Dopiero w momencie gdy zaakceptowałam, że jesienią warto troszkę zwolnić, że warto zwolnić obroty przed końcem roku, żeby po nowym roku ruszyć z nowymi siłami…
2020 rok był zdecydowanie rokiem natury, która odżyła dzięki brakowi naszej ingerencji codziennej, bo byliśmy pozamykani w domach. To był też rok kobiecości. To był rok, w którym odkryłam kobiecą moc, kobiecą siłę, kobiecą energię. Rok, w którym doświadczyłam siostrzeństwa, zresztą też organizowałam taką akcję na Instagramie, Siostrom, kiedy polecałam kobiece biznesy i wspierałam je.
To był rok, kiedy zasiadłam w kobiecym kręgu i doświadczyłam tej niesamowitej energii płynącej z kręgu. Krąg generalnie jest czymś niesamowitym. To jest miejsce, w którym jesteśmy wszyscy równi, wszyscy jesteśmy ważni – każdy z nas z osobna i razem jako uczestnicy tego kręgu. To jest miejsce, w którym wszyscy jesteśmy bezpieczni, w którym wszyscy mamy wsparcie swoje nawzajem. To bezpieczna przestrzeń do podzielenia się swoimi przeżyciami, swoimi doświadczeniami. Miejsce, w którym nikt Cię nie osądzi, nikt nie wygłosi jakiegoś umoralniającego wykładu.
Dla mnie to był też rok, kiedy połączyłam właśnie tę kobiecość z pogaństwem, bo od dłuższego czasu czytam, słucham, dowiaduję się na temat nowych badań nad kulturą słowiańską, która mi jest szczególnie bliska. Obyczaje, zwyczaje, religia. Więc zaczęłam ćwiczyć gimnastykę słowiańską. To jest połączenie kobiecości, tradycji słowiańskiej.
To generalnie był rok, w którym poczułam się kobieco jak nigdy. W ogóle w życiu bym nie pomyślała, że zacznę chodzić w samych sukienkach i spódnicach, a spodnie totalnie wyjadą z mojej szafy. Co ciekawe, ta przemiana ze spodni w spódnice i sukienki nie była przemyślana, ani celowa. To się zadziało zupełnym przypadkiem. Powód był bardzo banalny. Otóż na samym początku lockdownu, kiedy naprawdę wszystko było zamknięte włącznie z nami w domu, ja wpierniczyłam tyle jedzenia, że po prostu przytyłam. Ale to tak przytyłam, że swoje obcisłe, oblegające spodnie mogłam sobie co najwyżej na nos naciągnąć. Pierwsza myśl była taka, że skoro nie mogę założyć tych spodni, to nie ma sensu. Czujesz opór, przestań drążyć. Więc zaopatrzyłam się w sukienki, rozkloszowane i raczej szersze na wypadek, gdyby znowu mi się przybrało na wadze.
Przestałam się też malować przed wyjściem do sklepu. Raczej postawiłam na lepszą pielęgnację skóry, żeby nie musieć się malować przed wyjściem z domu. Żeby wyglądać równie świeżo i równie promiennie bez zastosowania żadnych kosmetyków kolorowych.
Zmiany nadal trwają. Kolejną bardzo dużą zmianę zobaczycie już na początku przyszłego roku. Właśnie nad nią pracuję. To będzie jedna z takich zmian, które są wizualne, i które bardzo ciężko będzie przegapić. Ale mam też w planach takie zmiany, które przyjdą w trakcie roku, które bardzo mocno ze mną teraz rezonują, których możecie się zupełnie, ale to zupełnie nie spodziewać.
Trzymajcie się! Życzę Wam wesołych świąt, jakkolwiek święta obchodzicie, dużo ciepła, dużo zrozumienia i dużo, dużo, dużo dobrego. To była Wasza Babka od śmieci. Pa pa!